Obraz nie mówi o życiu pod butem Łukaszenki nic nowego, w warstwie intelektualnej jest echem telewizyjnej publicystyki i filmów dokumentalnych. Jego siła leży paradoksalnie gdzie indziej – po
"Jednostka jest twoją małą ojczyzną" - przekonuje napis na bramie wjazdowej do przygranicznych, białoruskich koszar. Nie ma w tym stwierdzeniu wiele przesady, filmowa placówka to w zasadzie Białoruś w pigułce: ucieczka przed propagandą jest niemożliwa, tortury psychiczne są podstawowym orężem aparatu władzy, a kiedy inne metody zawodzą, w ruch idą pałki i pięści. Za murami to samo, aż po horyzont - autorytarny kraj z listkiem figowym w postaci demokratycznej konstytucji.
Opozycyjnej retoryki boją się nie tylko przedstawiciele reżimu. Drżą przed nią również przeciętni obywatele. Nic więc dziwnego, że muzyk Miron (Dżmitry Vinsent Papko) wybiera "wolność w niewoli" i oszczędza w swoich piosenkach dyktaturę Łukaszenki. Oczywiście i na niego przyjdzie pora – wystarczy, że znajdzie się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie. Wcielony siłą do wojska, zmielony w trybach reżimowej machiny, znajdzie sposób, by zaprotestować. Kiedy pisany przez niego w konspiracji blog z wojskowego życia zacznie podbijać serca rodaków, walka przeniesie się na front medialny – w jedyne miejsce, gdzie ciemiężeni mają realne szanse w starciu z dyktaturą.
Zderzenie nowych mediów - oddanych w ręce społeczeństwa, prawie niemożliwych do kontrolowania, otwierających drożne kanały komunikacyjne – z publiczną telewizją to tylko jeden z wątków, które porusza czujący się dobrze w butach społecznika Krzysztof Łukaszewicz ("Lincz"). Są również inne, puentowane ważnymi pytaniami: jak konstytuować swoją tożsamość w bez mała totalitarnych warunkach?; gdzie wyrysować granicę między konformizmem a oporem? Wydaje się wręcz, że film został pomyślany jako prolog do większej dyskusji o sytuacji na Białorusi: synteza jest w nim istotniejsza od analizy, zaś artystyczna wartość zasadza się na klarownym rozrysowaniu stosunku sił i wiarygodnym sportretowaniu "everymana" młodej, białoruskiej opozycji. Nie bez przyczyny na bohatera filmu Łukaszewicz wybrał właśnie muzyka - człowieka sztuki, w którego twórczości młodzież chce usłyszeć "głos pokolenia".
Łukaszewicz rozwija się jako artysta i choć jego filmowi daleko do ideału, reżyser zręcznie unika gatunkowych pułapek. Powstrzymuje się od odbijania wojskowych zwyczajów w lustrze groteski, nie przykręca śruby dla zasady i nie epatuje naturalizmem w scenach przemocy, pokazuje, że fotogeniczne figury w rodzaju agenta bezpieki w szarym prochowcu z nieodłącznym papierosem to po prostu stały element rzeczywistości. Mimo sporych uproszczeń i pewnej plakatowości całej fabuły, jego film jest sprawnie opowiedziany i zborny narracyjnie. Spora w tym zasługa aktorów - Karolina Gruszka nie rozwija tu wprawdzie swojego emploi, ale w roli natchnionej aktywistki sprawdza się doskonale, natomiast debiutujący na ekranie Papko ma zarówno charyzmę, jak i dobrą prezencję.
Obraz nie mówi o życiu pod butem Łukaszenki nic nowego, w warstwie intelektualnej jest echem telewizyjnej publicystyki i filmów dokumentalnych. Jego siła leży paradoksalnie gdzie indziej – po prostu łatwo zbudować wokół niego jakiś popkulturowy mit, nadać mu rangę "filmu, który trzeba zobaczyć". Otoczony jest aurą skandalu, białoruska część ekipy padła ofiarą represji w ojczyźnie, a losy Mirona inspirowane są przeżyciami współscenarzysty, dziennikarza i czołowego aktywisty opozycji Franaka Wiaczorki. O tym, że "Żywie Biełaruś!" jest filmem potrzebnym, nikogo przekonywać nie trzeba. Nawet jeśli bardziej przenikliwe i stymulujące utwory na ten temat są jeszcze przed nami, ktoś musiał wykonać ten pierwszy krok.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu